Po książkę autorstwa Stephena Clarke'a sięgnęłam z pewną dozą nieśmiałości. Może głupio się do tego przyznawać, ale mam francuzofobię. Można się pytać, jak osoba, która uwielbia tworzyć w kuchni, może nie lubić wszystkiego, co francuskie? Ano może. Nie znoszę ich przesłodzonego języka, wywyższania się i wielu innych tematów, ale nie o tym tutaj chciałam...
Zacznijmy od samego początku. Czyli od pójścia do mojej siostry w celu przegrzebania biblioteczki. Młodsza wręczyła mi, pomiędzy innymi książkami, właśnie ową publikację. Mam coś takiego w sobie, że pomimo niechęci do czegoś, staram się samą siebie przekonać, więc wzięłam dzieło sztuki współczesnej i wyjechałam w głuszę. A co? W końcu tam, gdzie cisza, tam lepiej się kontempluje bądź kątem pluje.
Oczywiście nie od razu po nią sięgnęłam. Najpierw musiałam przeczytać każdą inną, zanim dotarłam do tej. Z ciężkim sercem otworzyłam ją na pierwszej stronie i... kaputt, nie ma mnie. Tak mi się ją zaczęło płynnie czytać od pierwszej strony, że pochłonęłam ją w jeden wieczór.
Fabuła opowiada o Brytyjczyku, który wyjechał na rok do pracy w Paryżu. Bohater, dwudziestokilkuletni Paul West, uosabia wszystkie cechy stereotypowego młodego Angola, który całowanie się wszystkich ze wszystkimi na powitanie nazywa orgiami. Podejrzewam, że to porównanie przychodzi mu na myśl tylko dlatego, że sam praktycznie non stop myśli o seksie. Marketingowiec, wprawdzie sam teoretycznie na początku nie wie co sądzić o Francuzach, jednak z opowieści kolegów wie, że Francuzki są przede wszystkim łatwe. I rzeczywiście, temat seksualności przewija się tam raz za razem.
Dla typowego obcokrajowca, świat przedstawiony oczami głównego bohatera, może się jawić jako swoisty poligon i teren manewrów wojskowych, w którym przetrwać potrafią tylko najbardziej wytrwali. Francja jest krajem, w którym sportem narodowym wydaje się być uprzykrzanie sobie życia wzajemnie poprzez uprawianie strajków przez wszystkie grupy zawodowe, jakie tylko przyjdą nam do głowy i notoryczne zostawianie odchodów swoich pupilów na paryskich chodnikach. Jeśli do tego dorzucimy specyficzny język kelnerów, bez którego możemy zapomnieć o normalnym zamówieniu, to chyba lepiej założyć na siebie mundur z kolorami maskującymi i biegać po lesie, udając Rambo.
Sama książka jest napisana bardzo lekkim językiem, dzięki któremu owe stereotypy sprawiają, że człowiek się uśmiecha. Czyta się ją bardzo szybko i płynnie. Jedyne czego bym się doczepiła, to francuskie wstawki, które często nie są tłumaczone. Wprawdzie człowiek, nie znając języka, w wielu przypadkach się domyśla co autor miał na myśli, jednak mnie one drażniły, ale czy już wspomniałam, że jestem swoistym francuzofobem? Niemniej, książkę polecam, jako dobry odstresowywacz i lekką lekturę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz