czwartek, 20 marca 2014

Mass Effect 2, czyli gry do których stale powracam


Macie takie gry, do których wracacie co jakiś czas i nie możecie się od nich oderwać? Albo próbujecie przejść je w odmienny sposób? Dla mnie taką grą jest seria Mass Effect. Dzisiaj się skupię na drugiej części produkcji BioWare, gdyż ponownie staram się ją przejść. Jako kobieta, nie będę się skupiała na silnikach, mechanikach itp. bo się po prostu na nich nie znam. Jestem kobietą. Dla mnie liczy się łatwość i intuicyjność obsługi, dobra fabuła i ładna grafika. Dlatego po kolei:

Fabuła. Dwójkę rozpoczynamy... ginąc. Jednakowoż jakimś cudem zostajemy odzyskani z przestrzeni kosmicznej i przez dwa lata nas składają do kupy. Robi to mroczna instytucja zwana Cerberusem. W pierwszej części tego tytułu owa formacja jest przedstawiana jako ta, choć tylko wzmiankowo, która ma pieniądze i jest przeciwieństwem Przymierza, które jest wspaniałe i światłe, a do tego ma wojskową strukturę. I taki pogląd króluje w dwójce, jednakże tym razem to właśnie Cerberus chce zrobić coś dla dobra świata, a Shepard jako ikona jest mu potrzebny właśnie w tym celu.
Tak, jak w jedynce mamy wątek główny, czyli zbieranie ekipy i uratowanie wszechświata przed zagładą. I tak, jak w części poprzedniej mamy od groma zadań pobocznych, które bardzo wciągają, mnóstwo bardzo ciekawych postaci i opcji dialogów, dzięki którym możemy stać się albo skurkowańcem albo czymś w rodzaju anioła, chociaż możemy po prostu zostać sobą.
Na początku chciałam napisać, że ta gra ma jeden defekt, ale po dogłębnej analizie przy kieliszku (siedziałam i go polerowałam, ha!) stwierdziłam, że to ja go mam. Po prostu nie potrafię być badassem. Zawsze, niezaleznie który raz już gram, wychodzi mi komandor Shepard, który jest prawy, dobry i cud, miód i orzeszki. A żeby było śmieszniej, to jeszcze wierny jednemu partnerowi. Toż to zakrawa na bluźnierstwo!



Grafika. Gdy pierwszy raz grałam w tę grę zrobiłam wielkie oczy. Tak fajnie zrobionej grafiki jeszcze wtedy nie było. Skóra na poszczególnych istotach miała nawet pory. Na palcach widać było linie papilarne. A do tego jeszcze te rozbłyski, nanotechnologia. Mmmmm. Wtedy zakochałam się w tej grafice. Do dzisiaj uważam, że jest w niej coś magicznego.

BioWare zadbało o to byśmy mogli się identyfikować z naszym bohaterem. Każda rozmowa z naszymi kompanami odblokowuje kolejne misje i zadania poboczne. Dzięki temu możemy zacieśniać z nimi więzi. Albo ich olać z góry na dół. Oczywiście w zależności od naszego zachowania, wpływamy na losy całej galaktyki, a co za tym idzie na to, co stanie się w części trzeciej (o czym oficjalnie jeszcze nie wiemy).


Atutem tego tytułu jest spójna i intrygująca fabuła, która zdecydowanie jest kontynuacją części pierwszej. Uniwersum zostało przemyślane w najdrobniejszych szczegółach, które nam, śmiertelnikom, wydają się czasami w ogóle nieistotne, a mimo wszystko wpływają na ogląd całej sytuacji. Możemy słuchać reklam, wiadomości, czy chociażby kłótni klientów ze sprzedawcami. Wszystko to sprawia, że otoczenie Shepard wydaje się nam realne do bólu, mimo dziwnych ras dookoła.


Grę możemy przejść na wiele różnych sposobów i jestem pewna, że za każdym uruchomieniem nowej gry znajdziemy coś nowego, czego jeszcze nie widzieliśmy.


Serię Mass Effect uwielbiam. Mniej więcej raz do roku przechodzę od początku wszystkie trzy części. Gram tą samą postacią, importując ją do kolejnych. Wszystkim, którzy lubią gry crpg z dołączonym, lecz nie nachalnym strzelaniem, szczerze polecam.

A teraz wybaczcie mam misję do przejścia.

poniedziałek, 3 marca 2014

Być na celowniku, czyli Igrzyska śmeci - Suzanne Collins

Istnieje teoria, że nie należy oglądać filmów opartych na książkach. Wiele osób się z nią zgadza i ja jestem jedną z tych osób, które też śmią tak twierdzić (aczkolwiek istnieją wyjątki od tej reguły). Po lekturze Igrzysk śmierci muszę jednak wysnuć teorię odwrotną. Gdy powieść Suzanne Collins została zekranizowana, obejrzałam ją i byłam naprawdę przejęta. I tak, jak powinnam być, zgodnie z teorią, rozczarowana filmem, tak ja jestem lekko rozczarowana lekturą, którą przeczytałam dopiero teraz.
 Oczywiście muszę zaznaczyć, że nie rozczarowuje mnie fabuła, ani bohaterowie. Wszystko jest doskonale przemyślane, a jak na książkę dla młodzieży wręcz bym powiedziała, że bardzo głębokie. Przynajmniej nie ma tu uganiania się za błyszczącym wampirem (swoją drogą, do tej pory nie mogę wyjść z podziwu, jak można było zrobić coś tak słodkiego z istot, których od zarania dziejów się bała ludzkość) lub dramatu z cyklu "jaka jestem nieszczęśliwa, bo ja go chcę, a on mnie też, ale się boi" albo na odwrót. Igrzyska śmierci jednak niosą w sobie jakieś przesłanie. Pokazują, że w bezdusznej tyranii giną wszelkie jednostki. Śledząc naszą rodzimą historię, widzieliśmy już podobne działania "tych, co na górze". Jednakże Collins do ogólnie stosowanego zestawu tortur dodała jeszcze coś od siebie - Głodowe Igrzyska - kolejny bat na uciśnionych. I nie bójmy się tego powiedzieć, zdecydowanie sadystyczny bicz.

Co więc mogę zarzucić autorce? Odpowiedź brzmi: poziom. Zdania są bardzo krótkie i proste. Wręcz bym rzekła, że prostackie. Liczne powtórzenia, czasem nawet błędy stylistyczne, sprawiają, że ma się wrażenie, że autorka ma najwyżej szesnaście lat. I tak, wiem, czepiam się. Może dlatego właśnie, że fabuła dobra, a wykonanie już nie? Może dlatego, że gdyby styl pisania był troszkę wyższych lotów, to można by z łatwością zakwalifikować tę powieść jako publikację dla dorosłych i pewnie by okrzyknięto ją drugim 1984 rokiem Orwella? Nie wiem. Aczkolwiek książkę i tak polecam wszystkim nastolatkom szczególnie zamiast cukrowych, juziowych wąpierzy.