czwartek, 13 lutego 2014

Achaja t2 - A. Ziemiański


Achajka, kochanie ty moje... cóżeś mi uczyniła, że czytając pierwsze twoje stronice, kawą ze śmiechu mało cię nie oplułam? Twoje dorastanie i niewinność sprawiają, że do tej pory kiwam głową jak starzec nad młódką, gdy słyszy pytania typu czy słoń i mrówka mogą się przyjaźnić. Ale do rzeczy.

Tytułowa Achaja wydostaje się z cesarstwa Luan jako dziwka i podąża do Arkach, gdzie zostaje wcielona do armii. Znowu. Ale tym razem jej się to podoba, bo to wolny kraj. Młodziutka Achaja, jak na nastolatkę przystało, jeszcze ma we łbie ideały i jeszcze wierzy, że świat jest piękny. I choć znowu jest mięsem armatnim, to tym razem ma dla kogo i dlaczego walczyć. Jakież to romantyczne, prawda?

Wprawdzie na militariach się nie znam, ale śmiem twierdzić, że ich miłośnikom drugi tom opowieści  powinien się spodobać. Jest tu kilkaset stron opisów potyczek, wojny, codziennego obozowego życia i starć, a wszystko pokazane bez górnolotnych słów. Żołnierze, jak to proste jednostki, rzucają bluzgami na prawo i lewo, chleją gorzałę i zawiązują braterskie, tfu siostrzane więzi na różnych płaszczyznach życia społeczno-obozowego. I jak poprzednio, pomimo nierealności choćby kobiecego wojska, to wszystko staje się tak prawdziwe, że mimo wszystko się w to wierzy.

No i wprowadzenie Biafry. Największy skurkowaniec całego cyklu. Najbardziej cyniczny, wredny i egoistyczny facet chodzący po ziemi. Ale przecież większość kobiet będzie do niego wzdychać ukradkiem. 

Tę część czyta się jeszcze szybciej niż poprzednio. I jeszcze prędzej jest się zdumionym, że się skończyła. Panie Ziemiański, poproszę o więcej. I to migusiem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz